wtorek, 17 grudnia 2013

Zakaz wprowadzania chandry

W ramach walki z chandrą kupiłam sobie żółty sweter. Przymierzałam ciemnozielono-niebieski, ale zorientowałam się, że prawie wszystkie moje ubrania mają taki kolor i powiedziałam NIE. Obok wisiał taki sam, musztardowy, więc decyzja mogła być tylko jedna. Po pierwsze żółty to ciepły i wesoły i miły i przyjazny kolor, a po drugie jest również kolorem mojego dzieciństwa. Błękity, granaty i morskości nie zawsze dominowały w mojej głowie, a już na pewno nie w szafie. Z dawnych czasów pozostała mi tylko monochromatyczność. Bo jak się już na tą niebieskość uparłam, to tak zostało. A kiedyś za to byłam bardzo uparta na żółty, z tego też powodu nazywali mnie żółtodziobem. To zabawne, bo z jednej strony pamiętam siebie jako roześmiane ubrane od stóp do głów na żółto dziecko, a z drugiej jako koszmarną beksę. To chyba też mi zostało. Potrafię zaśmiewać się przez cały dzień, a nazajutrz od rana do wieczora jęczeć i łazić po świecie ze szklanymi oczyma. Albo robić tak przez cały tydzień.

Na przykład teraz. Z tego powodu wcielam w życie jeszcze jeden projekt, głównie dlatego, że kiedy wpadam w zagłębienie humoralnej sinusoidy, potrafię być naprawdę nieznośna, jeżeli chodzi o częstotliwość narzekania i użalania się nad sobą, a bardzo nie chcę zamęczać ludzi dookoła, szczególnie pewnej optyczki, która jako że przyszło dzielić jej ze mną pokój, wie o tym aż zbyt dobrze. W związku z tym wszystkim postanowiłam zamiast marudzić, grać smutno no skrzypkach. Tylko że niestety łapię się ostatnio na napadach marudności w tramwaju, a wtedy raczej trudno tę myśl zrealizować. Mogłabym zainwestować w ukulele. Mieści się w torebce, ma cztery struny, więc jest prawie jak skrzypce (pozyskałam już nawet informacje jak się je stroi - co jest zadziwiające, gdyż struny wcale nie są, ułożone według wysokości jak w większości instrumentów), jest wdzięczne, dźwięczne i na pewno świetnie sprawdzi się jako antydepresant. No, może niekoniecznie w tramwaju.

Tak, zdecydowanie ukulele. Od kiedy dorwałam je w swoje łapska wiedziałam że to będzie mój kolejny ulubiony instrument. Poza tym już nauczyłam się na nim grać. Tylko, że jeszcze nie posiadam własnego. Ale, ponieważ zostało mi jeszcze troszkę pieniędzy z wakacyjnych ciężkich robót, planuję wkrótce zmienić ten stan (najlepiej zanim wydam wszystko na jedzenie). Troszkę się obawiam, że w moim wykonaniu nawet gra na ukulele może okazać się smutna, ale z drugiej strony, czy ktoś kiedykolwiek słyszał smutnie brzmiące ukulele? Ukulele to przecież nie wiolonczela!

wtorek, 10 grudnia 2013

Baśnie tysiąca i jednego potwora.

Czy gdybym namalowała tysiąc potworów na kwadratowych karteczkach i wykleiła nimi pokój to byłaby sztuka czy szaleństwo? Wystawiliby mnie w galerii, czy wstawiliby do pokoju bez klamek??

Panie Profesorze, widzi pan, zrobiłam parę szkiców. To są potwory, ale, rozumie Pan, one mają tak wyglądać. Chodzi o to, żeby trochę kojarzyły się z rysunkami wystraszonego dziecka. Albo ze strasznymi ilustracjami książkowymi. Zrobię takich bardzo dużo, a potem wykleję nimi cały pusty pokój. Potencjalny odbiorca ma wejść do pokoju i czuć się przytłoczony wszystkimi potworami, ma czuć na sobie z każdej strony setki spojrzeń, ma nawet nie tyle się przestraszyć, co poczuć się nieswojo, źle, albo chociaż dziwnie. Ma go to wszystko wytrącić z równowagi. Bo widzi Pan, Panie Profesorze, to ma być taki szkic mojej chandry. Takie bezproduktywnego trwania w złym samopoczuciu zupełnie bez powodu, albo przynajmniej z trywialnego powodu.