wtorek, 30 lipca 2013

Samoletnia

Pomyślałam, że pójdę kupić coś smacznego w Tesco, a potem pomyślałam NIE MAM PIENIĘDZY.
Więc zamiast iść gdziekolwiek, siedzę sobie i patrzę na deszcz, na nieodmiennie zachwycająco piękne niebo, na mokrą ulicę, na korony drzew i myślę sobie, że szóste piętro i ściana pełna okien są naprawdę do dupy, jeżeli chodzi o kryterium letniotemperaturowe, ale za to widok z mojego mieszkania, sprawia, że codziennie jestem zakochana w tym kawałku nieba, rozciągającym się pod moimi stopami i nad moją głową. Może, jeżeli spędzę sama z sobą kolejny tydzień, to też się zakocham. Albo zwariuję, jedno z dwóch. Kiedy wreszcie odezwą się z tej głupiej pracy! Już wykreowałam swój nieskazitelny pingwini wizerunek kelnera, zaopatrzyłam się w srogo znienawidzoną i unikaną przez wszystkie szkolne lata Białą Koszulę, a tu nagle brak zleceń. No dziękuję.

Siedzę więc sobie w letniej samotni, spoglądając na świat z betonowej wieży i nawet nie chce mi się wyściubiać nosa z mieszkania, a w dodatku okolica jakoś mnie nie porywa i samotne spacery sprawiają, że czuję się głupio, znajomych natomiast nie posiadam, a ci, których nawet posiadam są daleko, więc wygląda na to, że to cudowne lato, może zmienić mnie w filozofa, myśliciela albo pustelnika. Przeżywam coś na kształt duchowego oczyszczenia. Czerpię naukę z dzieł mistrzów literatury, podlewam zdychające kwiatki,  zagłębiam się w Bachowe sekrety niezgrzytania, rozwijam talenty kulinarne i gdybym jeszcze tylko spuściła komputer z tej mojej samotni w dół, mogłabym też oczyścić umysł z internetowego szamba i uwolnić się od mnogości seriali.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Żywot Człowieka Typowego, latem gnębionego

Człowiek Typowy pogrąża się w srogiej rozpaczy, gdyż lato w rozgrzanej, spływającej asfaltem miejskiej metropolii, oddychającej spalinami i wypełnionej wielopiętrowymi, betonowymi magazynami ciepła, bywa niewiarygodnie nieznośne.

W dzień jest tak gorąco, że Człowiek poci się od samego istnienia, a zakupy, dotarcie do pracy czy odwiedziny siostry na drugim końcu miasta przemieniają się w czterdziestodniową tułaczkę po pustyni w tłumie spoconych Żydów, podążających za rozwścieczonym Mojżeszem lub może w materiał na kolejny tom sienkiewiczowskiej opowieści o przygodach Stasia, Nel i Słonia.* Wieczorem natomiast, kiedy rozżarzone powietrze nie zdąży jeszcze przestygnąć, a słońce już zachodzi, żer swój rozpoczynają stada rozwścieczonych, krwiożerczych, zmutowanych bestii. Człowiek dusi się już gorącym, zatęchłym tlenem, który cały dzień próbował ustrzec od ogrzania przez zamykanie, zasłanianie, zastawianie czy nawet zabijanie okien dechami, lecz kiedy uwolniwszy już szyby od gwoździ lub szmat, wpuszcza do środka, bynajmniej nie zimniejsze, ale po prostu nowe powietrze (z porcją świeżych spalin), zaraz przeklina się w duszy do piątego pokolenia wstecz za tę feralną myśl o otwieraniu okien. Kiedy swędzący, obolały i zrezygnowany przewraca się w łóżku na drugi bok i kiedy już wydaje mu się że oto ogarnia go błogi, znieczulający sen... Wtem tuż nad uchem słyszy wygłodniałe brzęczenie skrzydlatego krwiopijcy. Chcąc go utłuc, przywołuje światłem kolejne moskity i tak wojuje z nimi, aż na niebie pojawi się  znów rozgrzana kula płonących gazów. Porzuciwszy myśl o zaśnięciu w kącie nieopodal rannych pantofli, udaje się do  łazienki, gdzie pod strumieniem zimnej wody przeżywa bodaj najrozkoszniejsze minuty całego upalnego dnia.

W koszmarze wzrastającej temperatury, w pnącej się wciąż w górę rtęci, odnajduje jednak Człowiek Typowy słodką nadzieję, obietnicę burzy. Z każdym kolejnym stopniem wyczekuje piorunów coraz niecierpliwiej, aż w końcu, gdy widzi już kłęby grafitowych chmur i czuje w spoconych, mokrych włosach pierwsze podmuchy gwałtownego wichru, może nareszcie spłynąć łzami deszczu wdzięczności i ulgi. Ukojenie nie trwa jednak zbyt długo, bo po chwili ekstazy, przychodzi Człowiekowi do głowy malusieńka myśl natrętna niczym komar, urastająca w jednej sekundzie do obrazu mnożących się w kałużach krwiopijców pożerających strapionych, umęczonych biedaków do samych nagich kości.

________________________________
* Słoń, to właściwie jedyne co zapamiętałam z Najulubieńszej Lektury Wszystkich Dzieci i na owym słoniu zakończyłam swoją wędrówkę z Tarkowskim i małą Rawlison, nie mogąc już dłużej znieść piaskowej scenerii - gdyby rzecz działa się wśród burz śnieżnych miast piaskowych, z pewnością zostałabym najlodowatszą zwolenniczką W tundrze i w tajdze.

niedziela, 14 lipca 2013

Dlaczego pamiętamy przeszłość a nie przyszłość?*

Najnaturalniejszą odpowiedzią w świecie byłoby stwierdzenie, że to z powodu ewolucji. Wystarczy wyobrazić sobie osobnika, który pamięta przyszłość. Myślałby sobie taki delikwent "zjadłem kawał mamuta, więc nie jestem głodny" i umarłby z głodu, bo zanim by go zjeść zdążył, już uważałby się za najedzonego. Podobnie inny potencjalny protoplasta rodu ludzkiego z mutacją genetyczną odwracającą postrzeganie przyszłości i przeszłości, pamiętając, że za trzysta lat minie epoka lodowcowa, wyszedłby, będąc przekonanym, że będzie mu gorąco, na dwór bez niedźwiedziego futra i przemieniłby się w sopel. Istoty pamiętające przyszłość zniknęłyby więc z planety na drodze doboru naturalnego, ustępując miejsca tym, które mają wszystko w głowie (przynajmniej teoretycznie) po kolei.

Jeżeliby natomiast brać pod uwagę dodatkowe techniczne problemy związane z pamiętaniem przyszłości... Cóż, można by rzec, że w ogóle niemożliwością jest taki stan rzeczy, bo nie sposób skonstruować mózgu nieskończenie pojemnego, który pomieściłby w rejestrach wszystkie możliwe wersje wydarzeń, a tym samym wszystkie równoległe wszechświaty. Einstein może rzekłby na to, że "Bóg nie gra w kości", dajcie więc siłę działającą na wszystkie cząstki w Kosmosie, a powiem wam skąd się wziął i jak się skończy. Ale moment, moment... Całki, jakie "przyszłościowy" mózg musiałby obliczać chcąc przewidzieć wszystko w swojej pamięci, nie śniły się nawet studentom matematyki w najgorszych koszmarach, tak więc znów, który Stwórca taki cud obliczeniowy w czaszce stworzenia chciałby umieszczać? I gdzież byłaby zabawa z całym staraniem się o zbawienie, skoro każdy grzesznik pamiętając przyszłe piekło, czy to z zemsty czy z rezygnacji albo smutku zwyczajnego grzeszyłby stokroć gorzej niż zwyczajny?

Co innego, gdyby czas płynął w drugą stronę. Niestety odwrócenie strzałki czasu wiązałoby się ze zmianą wektora prędkości każdej cząstki elementarnej we Wszechświecie na przeciwny, co jest w zasadzie nieosiągalne, o ile Kreator nie pozostawił nigdzie na świecie wielkiego, czerwonego guzika do tego służącego. Chwileczkę, rzekłby kto bardziej dociekliwy, skąd wiemy właściwie, w którą stronę płynie czas? Na to kto pilniejszy zakrzyknąłby: "Z drugiej zasady termodynamiki!"** Ano właśnie. Entropia zawsze wzrasta, Kosmos staje się coraz bardziej nieuporządkowany, a filiżanki naturalną koleją rzeczy tłuką się, przechodząc z całkiem porządnej struktury do małego chaosu odłamków.

Jednakże nikt nie jest w stanie udowodnić, że naturą filiżanek nie jest scalanie się z porcelanowych kawałeczków. Po prostu fizycy zdecydowali pewnego dnia przyjąć określoną koncepcję co do zwrotu strzałki czasu i wypisali tłustym drukiem i zapewne na czerwono "ΔS≥0". Gdyby postanowili odwrotnie, w istocie czas płynąłby do tyłu i wszyscy pamiętalibyśmy przyszłość, która przecież już się wydarzyła! Ziarenka klepsydry, unosząc się w górę (tak tak, wzrost energii potencjalnej; dążenie do maksimum energetycznego i minimum entropicznego!) odmierzałyby kolejne przejścia z przyszłości przez teraźniejszość do przeszłości, wszystkie istoty zaczynałyby życie od śmierci, dążąc do pięknego dopełnienia swych dni w łonie matki (a potłuczone filiżanki miałyby przed sobą szczęśliwe życie pełne kawy i herbaty). Mała zmiana znaku i parę operacji przy definicjach i możemy stać się jasnowidzami. Tylko czy to w jakikolwiek sposób zmieniłoby nasze odczuwanie czasu?
___________________________
*  Sprawcą owych przemyśleń są owoce http://gruszko.blogspot.com/2013/06/ancuszek.html
**  Wtedy zapewne ten dociekliwy spytałby "W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle płynie?", a tamten musiałby odpowiedzieć mu, że nie płynie wcale, i że sam czas nie istnieje, będąc jedynie czwartą częścią czasoprzestrzeni, a wszystkie zdarzenia są na czasoprzestrzennej mapie od zaranie dziejów wyrysowane. To zakończyłoby całą dyskusję o czasie, zanim przemądrzalcy zdążyliby dojść do głosu i głosem tym wygłosić swoje filiżankowe teorie.

środa, 10 lipca 2013

Kosmiczne rezerwy farta

Wciąż zastanawiam się, dlaczego tak trudno znaleźć mi pracę i dlaczego tak długo to wszystko musi trwać, i mam już jedną teorię objaśniającą wszystko. Zużyłam za dużo szczęścia na inne rzeczy, więc w tej jednej kwestii muszę zostać potraktowana jak zwykły szary człowiek, a nie jak W Czepku Urodzona. Równowaga we Wszechświecie musi być. A na co poszło tyle bonusowych punktów życiowego szczęścia? Zastanówmy się...

Po pierwsze - mój komputer działa. Dlaczegóż miałby nie działać, spytacie. Otóż wszystko zaczęło się wczorajszego nieznośnie skwarnego popołudnia, kiedy to biegłam skocznym krokiem na spotkanie z moimi ulubionymi Paniami z Dziekanatu. Tak się złożyło, że po drodze musiałam przebyć (wprawdzie niezbyt wysokie) schody. Jako że jestem istotą wielce przemyślną i posiadającą bogate doświadczenia z uczelnianą biurokracją, przytargałam ze sobą laptopa, trwając w (wielce naiwnym) przekonaniu, że uda mi się załatwić wszystko jednego dnia, bo przecież w razie czego poprawię od razu błędy w podaniu. I kiedy stąpałam po stopniach obarczona ciężarem elektroniki, nagle urwał się pasek od torby. Zanim zdążyłam mrugnąć, mój komputer obijał się już o kolejne schodki. Jakiś student-wybawca pochwycił go i uratował przed spadnięciem na sam dół, ale i tak... Oczywiście nawet nie liczyłam że się włączy. Ale o dziwo, po włożeniu wypadniętej baterii, wklepaniu odstającej części i naciśnięciu guzika prawdy, moim oczom ukazał się obraz na ekranie! Cóż za szczęście! Następnie przez pół dnia formatował się i przywracał swój system do ładu, po czym zaciął się na 77% postępu. Zdążyłam zdrzemnąć się, poczytać książkę, zrobić obiad, porozpaczać nad marnym losem, a tu wciąż 77%. Odłączyłam go od prądu, nie licząc już nawet na jakiekolwiek pozostałości danych na dysku. Kosmos znów zaskoczył mnie swoją łaskawością, bo gdy włączyłam komputer ponownie, udał, że zupełnie nic się nie stało. Wszystkie pliki na miejscu, żadnych błędów systemu, nawet GŁOŚNIKI bez uszczerbku... Człowiek po takim upadku miałby ze dwa szwy i trzy złamania, ale mój superlaptop* zupełnie nie przejął się bolesnym starciem z grawitacją. Tak więc dziękuję Ci, Wszechświecie, że komputer działa. Swoją drogą, O MATKO, JAK NIBY MIAŁABYM ŻYĆ BEZ INTERNETU!

Po drugie, musiałam zmarnować trochę szczęścia na totolotka, wysłanego w ramach projektu Szukam pracy, albo chociaż pieniążka prowadzonego przy współpracy z moim kolegą ze studiów. Wysłaliśmy tylko jednego, no bo przecież dwójka na raz nie mogłaby wygrać (Wszechświat nawet dla mnie nie byłby tak łaskawy) i szczerze wierzyliśmy, że następnego dnia obudzimy się już milionerami, ale cóż mogę powiedzieć... było blisko. 05 09 23 27 29 48. Połowa cyfr, a dokładnie każda pierwsza jest trafiona, więc jak widać trochę musieliśmy zaczerpnąć z kosmicznych pokładów farta.

Po trzecie, nadzwyczajnym wręcz szczęściem było załatwienie wszystkich spraw w dziekanacie w zaledwie dwa dni. Niebiosa zesłały mi Panią Zastępującą Wredną Jędzę z Którą Użerałam Się Przez Dwa Semestry i nawet udało mi się złożyć podanie dzień PO TERMINIE. Serduszko dla Kochanej Pani <3

Jak widać nawet będąc bezrobotną, wciąż pozostaję farciarą, więc może w tym tygodniu będę oszczędzać szczęście i wreszcie załapię się do jakiejś roboty.
_______________________
* A mówią, że hp są awaryjne i szybko się psują!

czwartek, 4 lipca 2013

Statuetkę poproszę!

Czuję się dzisiaj tak niesamowicie piękna, że zaraz rozpłynę się w samouwielbieniu. I mądra. I przedsiębiorcza. I nawet pan na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział, że jestem inteligenta, skoro studiuję fizykę. Pewnie i tak nie dostanę tej pracy, ale wciąż zostaje mi takie malutkie poczucie docenienia.

A jeżeli dostanę pracę po pierwszej rozmowie, to postawię sobie pomnik. Serio. Za całokształt. Za super dwa semestry na dwóch kierunkach, za czwórkę z fizyki, za wspieranie bezrobotnych, za bycie super-pomocną-siostrą i generalnie za bycie. Każdy powinien zbudować sobie pomnik za bycie.  Bo całe to istnienie to chyba najtrudniejsza część świata.

Chciałam wreszcie napisać coś mądrego, ale jak zwykle nie wyszło. Lato nie sprzyja myśleniu, szczególnie jak się jest trollem.

Grup - pogrzep - mogiua

czyli połóżmy się i umrzyjmy


Jest mi smutno, wszystkim dookoła jest smutno, każdy ma powód do płaczu, więc dlaczego by nie wykopać zbiorowej mogiły i się w niej zwyczajnie nie położyć?

Aha, więc tchórzycie? Przecież przed chwilą jeszcze nie chciało wam się żyć. Zostawicie mnie teraz samą w grobie? To może dajmy już sobie spokój z umieraniem i wrzućmy do trumny żal, depresję i niemoc, a sami zajmijmy się przeżywaniem długiego, nudnego życia. 

Mogiły są dla martwych, żywi niech się do nich za życia nie pakują, bo zwyczajnie zabraknie miejsca. Wszyscy nie mogą nagle dostać depresji, bo dziury na cmentarzu są już dawno pozaklepywane. DESKAMI.

środa, 3 lipca 2013

Bajeczny dzień

Tak bajeczny, że aż bajkowy. Wyjęty żywcem z Alicji w Krainie Czarów. Tyle że zamiast przemalowywać róże z białych na czerwone, kolorowałam na czarno białe nitki. Cóż, sztuka współczesna... I tak jej nie zrozumiem. Moja Siostra Artystka najwyraźniej planuje zrobić coś w rodzaju kinowego dyplomu: najpierw Alicja, potem Mission: Imposiible w wykonaniu profesorstwa lawirującego między niewidocznymi sznurkami, a na koniec jeszcze pokaz filmów autorskich (naturalnie ze mną w roli głównej) na żywo. Jedno jest pewne, nudno nie będzie. Może nawet uda się zarobić co nieco na zakładach "Kto pierwszy wlezie w nitki i rozwali całą instalację".

A jak się nie uda, to może przyjmą mnie do pracy. Jutro mam wreszcie pierwszą rozmowę. Matko, jak w ogóle wygląda rozmowa o pracę? Pewnie przywiążą mnie do krzesła, podłączą do wykrywacza kłamstw i świecąc po gałach zmuszą do przyznania, że jednak nie mówię po niemiecku, wcale nie jestem sumienna i ni w ząb nie potrafię obsłużyć pakietu Office, a całe moje CV to kłamstwo. Mam tylko nadzieję że nie wyrwą mi paznokci, jeżeli będę grzecznie przytakiwać...

Kevin sam w Internetach

O matko! Gdzie się nagle wszyscy podziali! Zostałam tu normalnie całkiem sama, jeżeli nie liczyć chmary komarów (dosłownie, we Wrocławiu i w Internetach też, bo własnie wyprowadziłam się skądinąd).

Wszyscy Fizycy i moja ulubiona Optyczka wyemigrowali na wakacje, wszyscy z wyjątkiem jednego. Została nas tylko dwójka twardzieli i nie damy się bezrobociu, chociaż szukanie pracy jest tak wyczerpujące, że zaczynam wątpić w słuszność mojej decyzji o pozostaniu we Wrocławiu. No cóż, wrócić do domu i "wpierdalać ryż za kasę rodziców" mogę zawsze, czyż nie? Jutro planujemy podbijanie miasta z naręczami curiculów, może ktoś przygarnie dwójkę nieudaczników pod swoje skrzydła finansowe...

Ale momencik, jakich tam nieudaczników... Przecież oto ja, Królowa Dwóch Kierunków, sesję miażdżąca, w pierwszym terminie wszystko zaliczająca, na skrzypkach cudownie grająca, fizykę uwielbiająca, tysiąc komarów celnie trafiająca, czekoladę wyborną robiąca*, wdziękiem i urokiem osobistym zachwycająca... Lecz niestety - kasy fiskalnej nie obsługująca i książeczki sanepidowskiej nie posiadająca. 

Gdyby ktoś mógł zapłacić mi za przejście do następnej planszy w Królu Lwie... 
______________________
* Właśnie odkryłam w sobie nowe talenty kulinarne i stwierdziłam, że krojenie pieczarek albo dosypywanie różnych ingrediencji (polecam skrzydło nietoperza i oko żaby) do czekolady sprawia mi dziką radość. A poza tym zrobiłam taką pyszną sałatkę z awokado i prażonym słonecznikiem...!