wtorek, 17 grudnia 2013

Zakaz wprowadzania chandry

W ramach walki z chandrą kupiłam sobie żółty sweter. Przymierzałam ciemnozielono-niebieski, ale zorientowałam się, że prawie wszystkie moje ubrania mają taki kolor i powiedziałam NIE. Obok wisiał taki sam, musztardowy, więc decyzja mogła być tylko jedna. Po pierwsze żółty to ciepły i wesoły i miły i przyjazny kolor, a po drugie jest również kolorem mojego dzieciństwa. Błękity, granaty i morskości nie zawsze dominowały w mojej głowie, a już na pewno nie w szafie. Z dawnych czasów pozostała mi tylko monochromatyczność. Bo jak się już na tą niebieskość uparłam, to tak zostało. A kiedyś za to byłam bardzo uparta na żółty, z tego też powodu nazywali mnie żółtodziobem. To zabawne, bo z jednej strony pamiętam siebie jako roześmiane ubrane od stóp do głów na żółto dziecko, a z drugiej jako koszmarną beksę. To chyba też mi zostało. Potrafię zaśmiewać się przez cały dzień, a nazajutrz od rana do wieczora jęczeć i łazić po świecie ze szklanymi oczyma. Albo robić tak przez cały tydzień.

Na przykład teraz. Z tego powodu wcielam w życie jeszcze jeden projekt, głównie dlatego, że kiedy wpadam w zagłębienie humoralnej sinusoidy, potrafię być naprawdę nieznośna, jeżeli chodzi o częstotliwość narzekania i użalania się nad sobą, a bardzo nie chcę zamęczać ludzi dookoła, szczególnie pewnej optyczki, która jako że przyszło dzielić jej ze mną pokój, wie o tym aż zbyt dobrze. W związku z tym wszystkim postanowiłam zamiast marudzić, grać smutno no skrzypkach. Tylko że niestety łapię się ostatnio na napadach marudności w tramwaju, a wtedy raczej trudno tę myśl zrealizować. Mogłabym zainwestować w ukulele. Mieści się w torebce, ma cztery struny, więc jest prawie jak skrzypce (pozyskałam już nawet informacje jak się je stroi - co jest zadziwiające, gdyż struny wcale nie są, ułożone według wysokości jak w większości instrumentów), jest wdzięczne, dźwięczne i na pewno świetnie sprawdzi się jako antydepresant. No, może niekoniecznie w tramwaju.

Tak, zdecydowanie ukulele. Od kiedy dorwałam je w swoje łapska wiedziałam że to będzie mój kolejny ulubiony instrument. Poza tym już nauczyłam się na nim grać. Tylko, że jeszcze nie posiadam własnego. Ale, ponieważ zostało mi jeszcze troszkę pieniędzy z wakacyjnych ciężkich robót, planuję wkrótce zmienić ten stan (najlepiej zanim wydam wszystko na jedzenie). Troszkę się obawiam, że w moim wykonaniu nawet gra na ukulele może okazać się smutna, ale z drugiej strony, czy ktoś kiedykolwiek słyszał smutnie brzmiące ukulele? Ukulele to przecież nie wiolonczela!

wtorek, 10 grudnia 2013

Baśnie tysiąca i jednego potwora.

Czy gdybym namalowała tysiąc potworów na kwadratowych karteczkach i wykleiła nimi pokój to byłaby sztuka czy szaleństwo? Wystawiliby mnie w galerii, czy wstawiliby do pokoju bez klamek??

Panie Profesorze, widzi pan, zrobiłam parę szkiców. To są potwory, ale, rozumie Pan, one mają tak wyglądać. Chodzi o to, żeby trochę kojarzyły się z rysunkami wystraszonego dziecka. Albo ze strasznymi ilustracjami książkowymi. Zrobię takich bardzo dużo, a potem wykleję nimi cały pusty pokój. Potencjalny odbiorca ma wejść do pokoju i czuć się przytłoczony wszystkimi potworami, ma czuć na sobie z każdej strony setki spojrzeń, ma nawet nie tyle się przestraszyć, co poczuć się nieswojo, źle, albo chociaż dziwnie. Ma go to wszystko wytrącić z równowagi. Bo widzi Pan, Panie Profesorze, to ma być taki szkic mojej chandry. Takie bezproduktywnego trwania w złym samopoczuciu zupełnie bez powodu, albo przynajmniej z trywialnego powodu.

sobota, 16 listopada 2013

Tak bardzo rozpływam się w swoim pesymizmie...



Kupiłam sobie dość niedawno czarne okulary. Nie wiem właściwie po co - tak naprawdę wcale ich nie potrzebuję, ponieważ moje czopki reagują ostatnio wyłącznie na długości fali spoza swoich kompetencji optycznych, i dopuszczają do zasmuconego mózgu tylko kolor czarny. Zamiast ciemnych szkieł, przydałyby mi się raczej różowe soczewki korekcyjne.

Chociaż jeśli bardzo się postaram, potrafię też rozpłynąć się w astrofizyce. Ten semestr jest momentami szalenie ciekawy, szczególnie kiedy mogę słuchać na wykładach o czarnych dziurach, ewolucji gwiazd i kosmicznym pyle.

Rozpływam się też w kałuży brzmienia mojego nowego zespołu. Spaczone czopki mówią mi, że w tej kałuży jest już dosyć wody, ale z drugiej strony coś podpowiada, że właściwie jestem kroplą oleju. Szkoda, że przez swoją psychiczną ślepotę nie mogę zobaczyć skutków interferencji światła odbitego od tłustej plamy. Pozostaje mi tylko nasłuchiwać subtelnej gry kolorów na oleju jednym uchem, które akurat nie jest zajęte nasłuchiwaniem szlochów siedmioletniej beksy wciąż odbijających się echem w jaskini mojej podświadomości.

czwartek, 19 września 2013

Pijaczy plan

Odbyłam właśnie długą i pouczającą dyskusję z miejskim jeżem. Chyba rzucę studia i zacznę od nowa, lecz rzucę tylko połowicznie. Jedne zatrzymam i wytrwam, a o drugich zapomnę, a wszystko to po to, żeby zostać artystką. Uduszę się jeśli czegoś nie zrobię! Uduszę się rurami i kanałami. Ale to tylko pomysły pijanego człowieka, który chwilowo odrzucił swój realistyczny hełm i uwierzył, że rzeczywiście potrafi, chce i może.  Pomysły człowieka pijanego, zakochanego jednocześnie w czterech albo i dwudziestu osobach. A może po prostu kochającego.  A nade wszystko kochającego jeże!

...a na budowie wszystko wydawało się takie proste...

środa, 18 września 2013

die Maler Damen

Za mną trzy tygodnie w Typische Deutsche Stadt pełne wrażeń, folii, taśmy klejącej, farby i powietrza nasiąkniętego testosteronem. Krótko mówiąc - wróciłam z budowy. Nie ma to jak dziewczyna-robotnik, a kiedy jest takich dwie, to już w ogóle świat wywraca się na lewa stronę. Razem z siostrą podbiłyśmy serca niemieckich Handwerkerów i pracowników całego Kaufhofu. No, powiedzmy że to były serca, a nie co innego. I że wcale nie chodziło o to, że nasze cycki dobrze prezentowały się z drabiny, a dupy były wypięte na wysokości oczu obserwatorów, kiedy sięgałyśmy nad półkami do rogu sufitu. Paradoksalnie, nigdy nie czułam się tak doceniana przez mężczyzn, chociaż to smutne, że podziwiano mnie nie z powodu przymiotów duchowo-intelektualnych, a nawet nie ze względu na jakieś moje osobiste cechy wyglądu, tylko po prostu dlatego, że jestem babą w roboczych ciuchach szwendającą się po budowie.
Martwiłam się trochę, że z powodu mojego ubogiego słownictwa (patrz dodatek specjalny) zostanę uznana za  niewykształconą tępą dziewuchę, która nadaje się tylko do oklejania folią lamp i machania od czasu do czasu wałkiem, więc postanowiłam, że jeżeli jeszcze kiedyś przyjdzie mi pracować w branży remontowej sprawię sobie koszulkę z napisem I FUCKING LOVE SCIENCE albo ICH LIEBE PHYSIK czy jakąś inną.
Zabawnym doświadczeniem było też pracowanie z moim ojcem. Koniec końców, nie dorobił się syna, którego mógłby wprowadzić do swojego malarskiego świata remontów, ale za to jego córki są czasami bardziej męskie od synów wujostwa i na pewno nie powstydził się nas, kiedy zapieprzałyśmy całą noc, podczas gdy nasz kuzyn przysypiał. Razem z siostrą jesteśmy niezłym kontrastem dla zniewieściałego, hipsterskiego, leniwego i głupiego potomstwa wujaszków i ciotek.
_________________________________________

**Dodatek specjalny**

**SŁOWNICZEK MAŁEGO HANDWERKERA**

ja  - uwielbiam chodzić po drabinie/ nie wiem o co ci chodzi, ale ładnie się do mnie uśmiechasz
nein - proszę na mnie nie krzyczeć/ to nie moja wina, że ktoś wymontował tę lampę/ spierdalaj
ach so - nie rozumiem co mówisz, ale idź już sobie i daj mi pracować
keine Ahnung - ja tylko oklejam lampy, nie wiem dlaczego schody ruchome nie działają/ nie mam ochoty z tobą rozmawiać
Ich weiss nicht - spierdalaj, nie jestem sprzedawczynią i nie wiem gdzie leżą spinacze

wtorek, 6 sierpnia 2013

Znam ze snu twe usta i oczy twoje znam...

Ostatnio często śnię o ludziach z mojej przeszłości, tej nie dalekiej i tej bardzo odległej. Pojawiają się nagle, po latach, miesiącach albo dniach w mojej nocnej podświadomości, jak niespodziewani goście. Czego ode mnie chcą? Czy tylko powiedzieć mi: pamiętaj o mnie i nie zapominaj nigdy czego cię nauczyłem? Ale właściwie czy cokolwiek jestem im winna? Niektórym zawdzięczam wiele, ale nocą nawiedzają mnie też ci, których prawie w ogóle nie znam, których widziałam tylko raz i którzy byli tylko elementem dekoracyjnym w mojej życiowej scenografii. A może się mylę? A może nawet ci, których uznałam za nieważne tło są w jakiś sposób ważni dla mojej przyszłości? Czy to z kim pracowałam w kuchni, z kim chodziłam przez rok do klasy, rozmawiałam w nocnym autobusie albo siedziałam w pulpicie ma jakieś znaczenie? Czy te myśli, które kotłują się teraz w mojej głowie, zostały w niej zaszczepione przez tysiące postaci przewijających się przez moje życie, czy może są moje własne? Czy w ogóle mam własne myśli? Czy biorą się ze mnie, czy tylko wyłapuję je, kiedy akurat dryfują obok?

czwartek, 1 sierpnia 2013

Ratatouille

Po tygodniu oczekiwania, kiedy już pakowałam manatki, przygotowując się psychicznie na biblijną scenę powrotu córki marnotrawnej, dnia, którego miałam pożegnać kelnerską karierę i wsiąść w pociąg do domu, obudziło mnie wezwanie do pracy. Do działu KUCHNIA. Oho, pomyślałam, zmywak. A mówili, że po kursie na zmywak nie biorą, tylko ślą delikwentów - koniecznie spingwinionych - na salę. Kłamali. Wprawdzie na zmywaku spędziłam mniej niż godzinę, ale sali na oczy nie widziałam. Zostałam za to oddana w ręce dziarskich kucharzy, którzy co rusz wymyślali dla mnie jakąś robotę.

Ale... to chyba nawet lepiej. Nie musiałam obawiać się naburmuszonych, niezadowolonych klientów, nie było mowy, że wywrócę się i wybrudzę komuś garnitur jego wykwintnym daniem, dostałam super-kucharskie kraciaste spodnie i fartuch (super-kucharskie bluzy były niestety za wielkie i pani Zosia zakrzyknęła, że nie mogę wyglądać jak strach na wróble, więc skończyłam w zielonej koszulce), a poza tym, na sali nikt nie wyznałby mi miłości. Dwudziestokrotnie. I na pewno nie dostałabym szarlotki! Ach, ci dowcipni, tryskający humorem, fantastyczni, młodzi kucharze... (Szef Kuchni na urlopie, więc można sobie pozwolić na trochę luzu). Szkoda tylko, że jak zwykle - klasycznie, typowo i standardowo - przez pierwszą godzinę byłam Anią, bo nikt nie słyszał HHHHH, kiedy się przedstawiałam. 
   - Hania. 
   - Ania? 
   - HHHHANIA. 
   - Ok, Aniu, tu masz deskę.
No i z imionami jest jeszcze ta jedna kwestia, że nowy startuje z przegranej pozycji. Wszyscy mają do zapamiętania jedno imię, a on - no cóż - dużo. A potem, kiedy ktoś mówi "Idź zapytaj Grzesia", człowiek ma problem.

Było przednio, ale jestem straszliwie padnięta. Wprawdzie na zmywaku spędziłam tylko dwie godziny, ale w kuchni też było co robić. Dobrze, że był tylko jeden worek marchewki do obierania, bo inaczej resztę życia musiałabym spędzić z obieraczką przyrośniętą do ręki. I dobrze, że było tylko trzydziestu ośmiu piłkarzy, dla których trzeba było przygotować pakieciki podróżne. No ileż można robić tych kanapek... A jak byłoby trzydziestu dziewięciu albo czterdziestu, to i tak nie starczyłoby mi chleba. Kosmos dokładnie wiedział, ilu kromek będę potrzebowała, chociaż gdyby jeden kucharz o dziwnym imieniu nie ukradłby jednej kanapki, to byłoby o dwie za dużo - to Kosmos pewnie tez przewidział.

wtorek, 30 lipca 2013

Samoletnia

Pomyślałam, że pójdę kupić coś smacznego w Tesco, a potem pomyślałam NIE MAM PIENIĘDZY.
Więc zamiast iść gdziekolwiek, siedzę sobie i patrzę na deszcz, na nieodmiennie zachwycająco piękne niebo, na mokrą ulicę, na korony drzew i myślę sobie, że szóste piętro i ściana pełna okien są naprawdę do dupy, jeżeli chodzi o kryterium letniotemperaturowe, ale za to widok z mojego mieszkania, sprawia, że codziennie jestem zakochana w tym kawałku nieba, rozciągającym się pod moimi stopami i nad moją głową. Może, jeżeli spędzę sama z sobą kolejny tydzień, to też się zakocham. Albo zwariuję, jedno z dwóch. Kiedy wreszcie odezwą się z tej głupiej pracy! Już wykreowałam swój nieskazitelny pingwini wizerunek kelnera, zaopatrzyłam się w srogo znienawidzoną i unikaną przez wszystkie szkolne lata Białą Koszulę, a tu nagle brak zleceń. No dziękuję.

Siedzę więc sobie w letniej samotni, spoglądając na świat z betonowej wieży i nawet nie chce mi się wyściubiać nosa z mieszkania, a w dodatku okolica jakoś mnie nie porywa i samotne spacery sprawiają, że czuję się głupio, znajomych natomiast nie posiadam, a ci, których nawet posiadam są daleko, więc wygląda na to, że to cudowne lato, może zmienić mnie w filozofa, myśliciela albo pustelnika. Przeżywam coś na kształt duchowego oczyszczenia. Czerpię naukę z dzieł mistrzów literatury, podlewam zdychające kwiatki,  zagłębiam się w Bachowe sekrety niezgrzytania, rozwijam talenty kulinarne i gdybym jeszcze tylko spuściła komputer z tej mojej samotni w dół, mogłabym też oczyścić umysł z internetowego szamba i uwolnić się od mnogości seriali.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Żywot Człowieka Typowego, latem gnębionego

Człowiek Typowy pogrąża się w srogiej rozpaczy, gdyż lato w rozgrzanej, spływającej asfaltem miejskiej metropolii, oddychającej spalinami i wypełnionej wielopiętrowymi, betonowymi magazynami ciepła, bywa niewiarygodnie nieznośne.

W dzień jest tak gorąco, że Człowiek poci się od samego istnienia, a zakupy, dotarcie do pracy czy odwiedziny siostry na drugim końcu miasta przemieniają się w czterdziestodniową tułaczkę po pustyni w tłumie spoconych Żydów, podążających za rozwścieczonym Mojżeszem lub może w materiał na kolejny tom sienkiewiczowskiej opowieści o przygodach Stasia, Nel i Słonia.* Wieczorem natomiast, kiedy rozżarzone powietrze nie zdąży jeszcze przestygnąć, a słońce już zachodzi, żer swój rozpoczynają stada rozwścieczonych, krwiożerczych, zmutowanych bestii. Człowiek dusi się już gorącym, zatęchłym tlenem, który cały dzień próbował ustrzec od ogrzania przez zamykanie, zasłanianie, zastawianie czy nawet zabijanie okien dechami, lecz kiedy uwolniwszy już szyby od gwoździ lub szmat, wpuszcza do środka, bynajmniej nie zimniejsze, ale po prostu nowe powietrze (z porcją świeżych spalin), zaraz przeklina się w duszy do piątego pokolenia wstecz za tę feralną myśl o otwieraniu okien. Kiedy swędzący, obolały i zrezygnowany przewraca się w łóżku na drugi bok i kiedy już wydaje mu się że oto ogarnia go błogi, znieczulający sen... Wtem tuż nad uchem słyszy wygłodniałe brzęczenie skrzydlatego krwiopijcy. Chcąc go utłuc, przywołuje światłem kolejne moskity i tak wojuje z nimi, aż na niebie pojawi się  znów rozgrzana kula płonących gazów. Porzuciwszy myśl o zaśnięciu w kącie nieopodal rannych pantofli, udaje się do  łazienki, gdzie pod strumieniem zimnej wody przeżywa bodaj najrozkoszniejsze minuty całego upalnego dnia.

W koszmarze wzrastającej temperatury, w pnącej się wciąż w górę rtęci, odnajduje jednak Człowiek Typowy słodką nadzieję, obietnicę burzy. Z każdym kolejnym stopniem wyczekuje piorunów coraz niecierpliwiej, aż w końcu, gdy widzi już kłęby grafitowych chmur i czuje w spoconych, mokrych włosach pierwsze podmuchy gwałtownego wichru, może nareszcie spłynąć łzami deszczu wdzięczności i ulgi. Ukojenie nie trwa jednak zbyt długo, bo po chwili ekstazy, przychodzi Człowiekowi do głowy malusieńka myśl natrętna niczym komar, urastająca w jednej sekundzie do obrazu mnożących się w kałużach krwiopijców pożerających strapionych, umęczonych biedaków do samych nagich kości.

________________________________
* Słoń, to właściwie jedyne co zapamiętałam z Najulubieńszej Lektury Wszystkich Dzieci i na owym słoniu zakończyłam swoją wędrówkę z Tarkowskim i małą Rawlison, nie mogąc już dłużej znieść piaskowej scenerii - gdyby rzecz działa się wśród burz śnieżnych miast piaskowych, z pewnością zostałabym najlodowatszą zwolenniczką W tundrze i w tajdze.

niedziela, 14 lipca 2013

Dlaczego pamiętamy przeszłość a nie przyszłość?*

Najnaturalniejszą odpowiedzią w świecie byłoby stwierdzenie, że to z powodu ewolucji. Wystarczy wyobrazić sobie osobnika, który pamięta przyszłość. Myślałby sobie taki delikwent "zjadłem kawał mamuta, więc nie jestem głodny" i umarłby z głodu, bo zanim by go zjeść zdążył, już uważałby się za najedzonego. Podobnie inny potencjalny protoplasta rodu ludzkiego z mutacją genetyczną odwracającą postrzeganie przyszłości i przeszłości, pamiętając, że za trzysta lat minie epoka lodowcowa, wyszedłby, będąc przekonanym, że będzie mu gorąco, na dwór bez niedźwiedziego futra i przemieniłby się w sopel. Istoty pamiętające przyszłość zniknęłyby więc z planety na drodze doboru naturalnego, ustępując miejsca tym, które mają wszystko w głowie (przynajmniej teoretycznie) po kolei.

Jeżeliby natomiast brać pod uwagę dodatkowe techniczne problemy związane z pamiętaniem przyszłości... Cóż, można by rzec, że w ogóle niemożliwością jest taki stan rzeczy, bo nie sposób skonstruować mózgu nieskończenie pojemnego, który pomieściłby w rejestrach wszystkie możliwe wersje wydarzeń, a tym samym wszystkie równoległe wszechświaty. Einstein może rzekłby na to, że "Bóg nie gra w kości", dajcie więc siłę działającą na wszystkie cząstki w Kosmosie, a powiem wam skąd się wziął i jak się skończy. Ale moment, moment... Całki, jakie "przyszłościowy" mózg musiałby obliczać chcąc przewidzieć wszystko w swojej pamięci, nie śniły się nawet studentom matematyki w najgorszych koszmarach, tak więc znów, który Stwórca taki cud obliczeniowy w czaszce stworzenia chciałby umieszczać? I gdzież byłaby zabawa z całym staraniem się o zbawienie, skoro każdy grzesznik pamiętając przyszłe piekło, czy to z zemsty czy z rezygnacji albo smutku zwyczajnego grzeszyłby stokroć gorzej niż zwyczajny?

Co innego, gdyby czas płynął w drugą stronę. Niestety odwrócenie strzałki czasu wiązałoby się ze zmianą wektora prędkości każdej cząstki elementarnej we Wszechświecie na przeciwny, co jest w zasadzie nieosiągalne, o ile Kreator nie pozostawił nigdzie na świecie wielkiego, czerwonego guzika do tego służącego. Chwileczkę, rzekłby kto bardziej dociekliwy, skąd wiemy właściwie, w którą stronę płynie czas? Na to kto pilniejszy zakrzyknąłby: "Z drugiej zasady termodynamiki!"** Ano właśnie. Entropia zawsze wzrasta, Kosmos staje się coraz bardziej nieuporządkowany, a filiżanki naturalną koleją rzeczy tłuką się, przechodząc z całkiem porządnej struktury do małego chaosu odłamków.

Jednakże nikt nie jest w stanie udowodnić, że naturą filiżanek nie jest scalanie się z porcelanowych kawałeczków. Po prostu fizycy zdecydowali pewnego dnia przyjąć określoną koncepcję co do zwrotu strzałki czasu i wypisali tłustym drukiem i zapewne na czerwono "ΔS≥0". Gdyby postanowili odwrotnie, w istocie czas płynąłby do tyłu i wszyscy pamiętalibyśmy przyszłość, która przecież już się wydarzyła! Ziarenka klepsydry, unosząc się w górę (tak tak, wzrost energii potencjalnej; dążenie do maksimum energetycznego i minimum entropicznego!) odmierzałyby kolejne przejścia z przyszłości przez teraźniejszość do przeszłości, wszystkie istoty zaczynałyby życie od śmierci, dążąc do pięknego dopełnienia swych dni w łonie matki (a potłuczone filiżanki miałyby przed sobą szczęśliwe życie pełne kawy i herbaty). Mała zmiana znaku i parę operacji przy definicjach i możemy stać się jasnowidzami. Tylko czy to w jakikolwiek sposób zmieniłoby nasze odczuwanie czasu?
___________________________
*  Sprawcą owych przemyśleń są owoce http://gruszko.blogspot.com/2013/06/ancuszek.html
**  Wtedy zapewne ten dociekliwy spytałby "W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle płynie?", a tamten musiałby odpowiedzieć mu, że nie płynie wcale, i że sam czas nie istnieje, będąc jedynie czwartą częścią czasoprzestrzeni, a wszystkie zdarzenia są na czasoprzestrzennej mapie od zaranie dziejów wyrysowane. To zakończyłoby całą dyskusję o czasie, zanim przemądrzalcy zdążyliby dojść do głosu i głosem tym wygłosić swoje filiżankowe teorie.

środa, 10 lipca 2013

Kosmiczne rezerwy farta

Wciąż zastanawiam się, dlaczego tak trudno znaleźć mi pracę i dlaczego tak długo to wszystko musi trwać, i mam już jedną teorię objaśniającą wszystko. Zużyłam za dużo szczęścia na inne rzeczy, więc w tej jednej kwestii muszę zostać potraktowana jak zwykły szary człowiek, a nie jak W Czepku Urodzona. Równowaga we Wszechświecie musi być. A na co poszło tyle bonusowych punktów życiowego szczęścia? Zastanówmy się...

Po pierwsze - mój komputer działa. Dlaczegóż miałby nie działać, spytacie. Otóż wszystko zaczęło się wczorajszego nieznośnie skwarnego popołudnia, kiedy to biegłam skocznym krokiem na spotkanie z moimi ulubionymi Paniami z Dziekanatu. Tak się złożyło, że po drodze musiałam przebyć (wprawdzie niezbyt wysokie) schody. Jako że jestem istotą wielce przemyślną i posiadającą bogate doświadczenia z uczelnianą biurokracją, przytargałam ze sobą laptopa, trwając w (wielce naiwnym) przekonaniu, że uda mi się załatwić wszystko jednego dnia, bo przecież w razie czego poprawię od razu błędy w podaniu. I kiedy stąpałam po stopniach obarczona ciężarem elektroniki, nagle urwał się pasek od torby. Zanim zdążyłam mrugnąć, mój komputer obijał się już o kolejne schodki. Jakiś student-wybawca pochwycił go i uratował przed spadnięciem na sam dół, ale i tak... Oczywiście nawet nie liczyłam że się włączy. Ale o dziwo, po włożeniu wypadniętej baterii, wklepaniu odstającej części i naciśnięciu guzika prawdy, moim oczom ukazał się obraz na ekranie! Cóż za szczęście! Następnie przez pół dnia formatował się i przywracał swój system do ładu, po czym zaciął się na 77% postępu. Zdążyłam zdrzemnąć się, poczytać książkę, zrobić obiad, porozpaczać nad marnym losem, a tu wciąż 77%. Odłączyłam go od prądu, nie licząc już nawet na jakiekolwiek pozostałości danych na dysku. Kosmos znów zaskoczył mnie swoją łaskawością, bo gdy włączyłam komputer ponownie, udał, że zupełnie nic się nie stało. Wszystkie pliki na miejscu, żadnych błędów systemu, nawet GŁOŚNIKI bez uszczerbku... Człowiek po takim upadku miałby ze dwa szwy i trzy złamania, ale mój superlaptop* zupełnie nie przejął się bolesnym starciem z grawitacją. Tak więc dziękuję Ci, Wszechświecie, że komputer działa. Swoją drogą, O MATKO, JAK NIBY MIAŁABYM ŻYĆ BEZ INTERNETU!

Po drugie, musiałam zmarnować trochę szczęścia na totolotka, wysłanego w ramach projektu Szukam pracy, albo chociaż pieniążka prowadzonego przy współpracy z moim kolegą ze studiów. Wysłaliśmy tylko jednego, no bo przecież dwójka na raz nie mogłaby wygrać (Wszechświat nawet dla mnie nie byłby tak łaskawy) i szczerze wierzyliśmy, że następnego dnia obudzimy się już milionerami, ale cóż mogę powiedzieć... było blisko. 05 09 23 27 29 48. Połowa cyfr, a dokładnie każda pierwsza jest trafiona, więc jak widać trochę musieliśmy zaczerpnąć z kosmicznych pokładów farta.

Po trzecie, nadzwyczajnym wręcz szczęściem było załatwienie wszystkich spraw w dziekanacie w zaledwie dwa dni. Niebiosa zesłały mi Panią Zastępującą Wredną Jędzę z Którą Użerałam Się Przez Dwa Semestry i nawet udało mi się złożyć podanie dzień PO TERMINIE. Serduszko dla Kochanej Pani <3

Jak widać nawet będąc bezrobotną, wciąż pozostaję farciarą, więc może w tym tygodniu będę oszczędzać szczęście i wreszcie załapię się do jakiejś roboty.
_______________________
* A mówią, że hp są awaryjne i szybko się psują!

czwartek, 4 lipca 2013

Statuetkę poproszę!

Czuję się dzisiaj tak niesamowicie piękna, że zaraz rozpłynę się w samouwielbieniu. I mądra. I przedsiębiorcza. I nawet pan na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział, że jestem inteligenta, skoro studiuję fizykę. Pewnie i tak nie dostanę tej pracy, ale wciąż zostaje mi takie malutkie poczucie docenienia.

A jeżeli dostanę pracę po pierwszej rozmowie, to postawię sobie pomnik. Serio. Za całokształt. Za super dwa semestry na dwóch kierunkach, za czwórkę z fizyki, za wspieranie bezrobotnych, za bycie super-pomocną-siostrą i generalnie za bycie. Każdy powinien zbudować sobie pomnik za bycie.  Bo całe to istnienie to chyba najtrudniejsza część świata.

Chciałam wreszcie napisać coś mądrego, ale jak zwykle nie wyszło. Lato nie sprzyja myśleniu, szczególnie jak się jest trollem.

Grup - pogrzep - mogiua

czyli połóżmy się i umrzyjmy


Jest mi smutno, wszystkim dookoła jest smutno, każdy ma powód do płaczu, więc dlaczego by nie wykopać zbiorowej mogiły i się w niej zwyczajnie nie położyć?

Aha, więc tchórzycie? Przecież przed chwilą jeszcze nie chciało wam się żyć. Zostawicie mnie teraz samą w grobie? To może dajmy już sobie spokój z umieraniem i wrzućmy do trumny żal, depresję i niemoc, a sami zajmijmy się przeżywaniem długiego, nudnego życia. 

Mogiły są dla martwych, żywi niech się do nich za życia nie pakują, bo zwyczajnie zabraknie miejsca. Wszyscy nie mogą nagle dostać depresji, bo dziury na cmentarzu są już dawno pozaklepywane. DESKAMI.

środa, 3 lipca 2013

Bajeczny dzień

Tak bajeczny, że aż bajkowy. Wyjęty żywcem z Alicji w Krainie Czarów. Tyle że zamiast przemalowywać róże z białych na czerwone, kolorowałam na czarno białe nitki. Cóż, sztuka współczesna... I tak jej nie zrozumiem. Moja Siostra Artystka najwyraźniej planuje zrobić coś w rodzaju kinowego dyplomu: najpierw Alicja, potem Mission: Imposiible w wykonaniu profesorstwa lawirującego między niewidocznymi sznurkami, a na koniec jeszcze pokaz filmów autorskich (naturalnie ze mną w roli głównej) na żywo. Jedno jest pewne, nudno nie będzie. Może nawet uda się zarobić co nieco na zakładach "Kto pierwszy wlezie w nitki i rozwali całą instalację".

A jak się nie uda, to może przyjmą mnie do pracy. Jutro mam wreszcie pierwszą rozmowę. Matko, jak w ogóle wygląda rozmowa o pracę? Pewnie przywiążą mnie do krzesła, podłączą do wykrywacza kłamstw i świecąc po gałach zmuszą do przyznania, że jednak nie mówię po niemiecku, wcale nie jestem sumienna i ni w ząb nie potrafię obsłużyć pakietu Office, a całe moje CV to kłamstwo. Mam tylko nadzieję że nie wyrwą mi paznokci, jeżeli będę grzecznie przytakiwać...

Kevin sam w Internetach

O matko! Gdzie się nagle wszyscy podziali! Zostałam tu normalnie całkiem sama, jeżeli nie liczyć chmary komarów (dosłownie, we Wrocławiu i w Internetach też, bo własnie wyprowadziłam się skądinąd).

Wszyscy Fizycy i moja ulubiona Optyczka wyemigrowali na wakacje, wszyscy z wyjątkiem jednego. Została nas tylko dwójka twardzieli i nie damy się bezrobociu, chociaż szukanie pracy jest tak wyczerpujące, że zaczynam wątpić w słuszność mojej decyzji o pozostaniu we Wrocławiu. No cóż, wrócić do domu i "wpierdalać ryż za kasę rodziców" mogę zawsze, czyż nie? Jutro planujemy podbijanie miasta z naręczami curiculów, może ktoś przygarnie dwójkę nieudaczników pod swoje skrzydła finansowe...

Ale momencik, jakich tam nieudaczników... Przecież oto ja, Królowa Dwóch Kierunków, sesję miażdżąca, w pierwszym terminie wszystko zaliczająca, na skrzypkach cudownie grająca, fizykę uwielbiająca, tysiąc komarów celnie trafiająca, czekoladę wyborną robiąca*, wdziękiem i urokiem osobistym zachwycająca... Lecz niestety - kasy fiskalnej nie obsługująca i książeczki sanepidowskiej nie posiadająca. 

Gdyby ktoś mógł zapłacić mi za przejście do następnej planszy w Królu Lwie... 
______________________
* Właśnie odkryłam w sobie nowe talenty kulinarne i stwierdziłam, że krojenie pieczarek albo dosypywanie różnych ingrediencji (polecam skrzydło nietoperza i oko żaby) do czekolady sprawia mi dziką radość. A poza tym zrobiłam taką pyszną sałatkę z awokado i prażonym słonecznikiem...!